niedziela, 26 maja 2013

Metro: jedna podróż, dwie impresje



Zwykła podróż metrem na znanej mi na pamięć trasie pracadom w ostatni, deszczowy piątek nieoczekiwanie przydała mi dawno niewidzianej chęci opublikowania czegoś nowego na blogu. Chociaż w zasadzie nie wydarzyło się nic spektakularnego: ani nie usiadł tym razem naprzeciwko mnie sobowtór młodego Lenina, ani też żadna mała dziewczynka z wielką dbałością o szczegół przebrana za zombie, jak to drzewiej bywało. Tym razem gdzieś w okolicach Champs-Élysées-Clemenceau wsiadła, razem z tłumem innych osób, kobieta na oko sześćdziesięcioletnia. Zupełnie zwyczajnie ubrana, mogła być czyjąś matką czy babką, uwagę jedynie mogła zwrócić jej dość brzydka twarz (dla dobra opisu proszę wybaczyć mi brak politycznej poprawności w tym zdaniu). Stanęła więc na środku dość zapełnionego wagonu i razem z innymi chwyciła się drążka. I ni stąd ni zowąd zaczęła śpiewać. 

Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, ponieważ rzeczą zupełnie zwykłą w Paryżu jest wysłuchiwanie nieraz w czasie jednej podróży dwóch albo i trzech występów różnych metrowych grajków. Tacy zazwyczaj są jednak uzbrojeni w jakiś instrument muzyczny, sprzęt nagłaśniający i plastikowy kubek do zbierania monet. Zazwyczaj również od razu po wejściu do wagonu donośnym głosem zapowiadają pasażerom swój występ. I kiedy już oddają się śpiewom/tańcom/grze na instrumencie, robią to tak głośno i ostentacyjnie, że nawet ze słuchawkami na uszach nie sposób ich zignorować.

Tymczasem nieznajoma bez żadnych wstępów i zapowiedzi zaczęła śpiewać cicho, jakby sama dla siebie, zrazu niewyraźnie i trochę nawet fałszywie. Ale w miarę upływu czasu miało się wrażenie, jakby ją samą wzruszała piosenka, którą śpiewa. Zaczęłam więc słuchać wyrwana ze swego podróżnego letargu, starając się wyłowić jakieś słowa i poskładać w sensowną całość. Nie wiadomo, czy sama z siebie, czy w wykonaniu nieznajomej, piosenka brzmiała bardzo smutno. A mówiła o tym, że wiele rzeczy można ofiarować drugiemu człowiekowi (i tu następowało wyliczenie różnych dóbr materialnych), ale że tak naprawdę jedyne, co możemy mu dać, to miłość. Oczywiście. Prawda jak każda inna, nie wiedzieć tylko, czy smutna czy wesoła (acz w wykonaniu pani była zdecydowanie smutną). I kiedy już dochodziłam do wniosku, że jest ona może romantyczną postacią jak z powieści, zawiedzioną w uczuciach za młodu, albo może jakąś idealistką, która postanowiła głosić ludziom to właśnie wzniosłe przesłanie  gdyż skończyła śpiewać i smętnie opuściła głowę na pierś  wszelako po chwili wyciągnęła jednak zza pazuchy plastikowy kubek i ruszyła po datki za swój występ...

Nie masz już romantyzmu na tym świecie, pomyślałam zawiedziona wysiadając tuż po niej na swojej stacji. I wówczas, jakby na pocieszenie, na ulicy wyrosła przede mną para na zdjęciu. Dwoje maleńkich staruszków, ubranych niemal w jednakowe płaszcze i berety (może jeszcze z czasów ruchu oporu? :), trzymaących się za ręce. Pani coś panu opowiadała, popatrując na niego czule, pan słuchał uprzejmie i odpowiadał równie czułymi spojrzeniami. Ja zaś zupełnie nieromantycznie śledziłam ich jeszcze przez chwilę, by zrobić im ukradkowe zdjęcie telefonem.