Zwykła podróż metrem na znanej mi
na pamięć trasie praca–dom w ostatni, deszczowy piątek nieoczekiwanie przydała
mi dawno niewidzianej chęci opublikowania czegoś nowego na blogu. Chociaż w
zasadzie nie wydarzyło się nic spektakularnego: ani nie usiadł tym razem naprzeciwko
mnie sobowtór młodego Lenina, ani też żadna mała dziewczynka z wielką dbałością
o szczegół przebrana za zombie, jak to drzewiej bywało. Tym razem gdzieś w
okolicach Champs-Élysées-Clemenceau wsiadła, razem z tłumem innych osób,
kobieta na oko sześćdziesięcioletnia. Zupełnie zwyczajnie ubrana, mogła być czyjąś matką czy babką, uwagę jedynie
mogła zwrócić jej dość brzydka twarz (dla dobra opisu proszę wybaczyć mi brak
politycznej poprawności w tym zdaniu). Stanęła więc na środku dość zapełnionego
wagonu i razem z innymi chwyciła się drążka. I ni stąd ni zowąd zaczęła
śpiewać.
Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, ponieważ rzeczą zupełnie
zwykłą w Paryżu jest wysłuchiwanie nieraz w czasie jednej podróży dwóch albo i
trzech występów różnych metrowych grajków. Tacy zazwyczaj są jednak uzbrojeni w
jakiś instrument muzyczny, sprzęt nagłaśniający i plastikowy kubek do zbierania monet.
Zazwyczaj również od razu po wejściu do wagonu donośnym głosem zapowiadają
pasażerom swój występ. I kiedy już oddają się śpiewom/tańcom/grze na
instrumencie, robią to tak głośno i ostentacyjnie, że nawet ze słuchawkami na
uszach nie sposób ich zignorować.
Tymczasem nieznajoma bez żadnych
wstępów i zapowiedzi zaczęła śpiewać cicho, jakby sama dla siebie, zrazu niewyraźnie
i trochę nawet fałszywie. Ale w miarę upływu czasu miało się wrażenie, jakby ją
samą wzruszała piosenka, którą śpiewa. Zaczęłam więc słuchać wyrwana ze swego
podróżnego letargu, starając się wyłowić jakieś słowa i poskładać w sensowną
całość. Nie wiadomo, czy sama z siebie, czy w wykonaniu nieznajomej, piosenka
brzmiała bardzo smutno. A mówiła o tym, że wiele rzeczy można ofiarować drugiemu
człowiekowi (i tu następowało wyliczenie różnych dóbr materialnych), ale że
tak naprawdę jedyne, co możemy mu dać, to miłość. Oczywiście. Prawda jak każda
inna, nie wiedzieć tylko, czy smutna czy wesoła (acz w wykonaniu pani była
zdecydowanie smutną). I kiedy już dochodziłam do wniosku, że jest ona może
romantyczną postacią jak z powieści, zawiedzioną w uczuciach za młodu, albo może
jakąś idealistką, która postanowiła głosić ludziom to właśnie wzniosłe przesłanie – gdyż
skończyła śpiewać i smętnie opuściła głowę na pierś – wszelako po chwili wyciągnęła
jednak zza pazuchy plastikowy kubek i ruszyła po datki za swój występ...
Nie masz już romantyzmu na tym
świecie, pomyślałam zawiedziona wysiadając tuż po niej na swojej stacji. I
wówczas, jakby na pocieszenie, na ulicy wyrosła przede mną para na zdjęciu. Dwoje maleńkich
staruszków, ubranych niemal w jednakowe płaszcze i berety (może jeszcze z
czasów ruchu oporu? :), trzymaących się za ręce. Pani coś panu opowiadała, popatrując
na niego czule, pan słuchał uprzejmie i odpowiadał równie czułymi spojrzeniami.
Ja zaś zupełnie nieromantycznie śledziłam ich jeszcze przez chwilę, by zrobić im
ukradkowe zdjęcie telefonem.