W minioną niedzielę. Zupełnie przez przypadek.
Obok wielkiego placu budowy, z którego hałas budzi mnie co rano, otwarto przestrzeń dla pieszych umożliwiającą przedostanie się skrótem na drugą stronę dzielnicy. Doceniając wymiar praktyczny przedsięwzięcia, nie spodziewałam się większych wrażeń estetycznych po tej zaimprowizowanej świeżce. A tymczasem wzdłuż drogi ciągnie się pole chabrów, rumianków i innego łąkowego kwiecia! Jest go tyle, jakby ktoś je tam zasiał. Być może zresztą tak było. Piękny kawałek nieucywilizowanej przyrody, za którą czasem tak tęskno w wielkim mieście. (Trzeba zaznaczyć, że taki zachwyt jest tym większy, iż niespodziewany. Paryskie przestrzenie zielone są uporządkowane i wypielęgnowane, dlatego też o wiele trudniej niż w Polsce znaleźć w mieście kawałek ziemi niczyjej, na którym by się swobonie pleniła natura).
Cóż, Paryż nie powiedział jeszcze ostatniego słowa w kwestii zachwytów codziennych. A ja ku swojej radości spełniłam kolejne małe letnie marzenie i wróciłam do domu z wielkim naręczem polnych kwiatów na najpiękniejszy tego lata bukiet.