|
W wolnym tłumaczeniu: stacja Złe Zioła. |
Nie
od dziś wiadomo, że paryskie metro jest pełne dziwnych ludzi. Bywają zabawni,
czasem w niezamierzony sposób, bywają też groteskowi. Są też tacy, którzy
należą do kategorii: „nie
wiem, co o tym myśleć” i o
tychże traktuje niniejszy wpis.
Któregoś razu wracam metrem po
północy do domu, po tym jak cały wieczór zajmowałam się rozwojem swojego życia
towarzyskiego, tudzież pogłębianiem znajomości topografii Paryża w ulubionej jego
wschodniej części. Wagon wypełniony na przemian rozentuzjazmowanym
postimprezowo tłumem albo zmęczonymi życiem, podsypiającymi ludźmi. Sama
sytuuję się gdzieś pomiędzy.
Na którejś ze stacji dosiada się do
mnie przedziwna para, która będzie mnie intrygować i wzruszać przez całą drogę,
by ostatecznie na koniec srodze rozsierdzić. Jest to starszy mężczyzna, na oko
po sześćdziesiątce, w towarzystwie około dwudziestoletniego chłopca o ubiorze i
fryzurze młodego buntownika. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że
chłopiec ma wyraźnie azjatyckie rysy, a mężczyzna jest białym europejczykiem i
zwraca się do tego pierwszego per „mój synu”. Nie byłoby w tym także nic
wzruszającego, gdyby nie fakt, że młodzian, niewyglądający ani na kogoś
zdziecinniałego, ani też opóźnionego w rozwoju, zachowuje się w stosunku do
swojego starszego towarzysza przez cały czas jak mały, senny chłopiec. Koniec
końców kładzie mu głowę na kolanach, zamyka oczy, a tamten głaszcze go po
włosach, przemawiając do niego czułymi słowy, jak do dziecka. Materiał wprost
na filmowy kard.
Czar tej scenki niestety pryska, gdy
w głośniku miła pani zapowiada moją stację. Okazuje się, że młodzian tymczasem
zasnął z głową na kolanach swojego opiekuna, tarasując mi tym samym jedyne przejście.
Kiedy w końcu reaguje na moje zrazu nieśmiałe, a potem coraz bardziej
natarczywe „pardon”, jest już za późno. Wściekła wysiadam zatem na następnej
stacji i od razu kieruję się na peron metra w przeciwnym kierunku. Niestety, to
było ostatnie i nic już dzisiaj nie pojedzie. Pasażerowie są uprzejmie proszeni
o opuszczenie stacji i niezawracanie głowy pracownikom transportu publicznego. Wychodzę
więc na powierzchnię, zastanawiając się, gdzie w zasadzie jestem i jak
najszybciej dotrzeć do domu, kiedy widzę nadjeżdżający tramwaj. Wstępuje we
mnie więc nowa nadzieja.
Ostatkiem sił dobiegam i wsiadam,
zapytując pana motorniczego, czy będzie po drodze mijał mój przystanek (gdyż
takowy znajduje się w pobliżu mojego domu). Pan nie słyszy mojego pytania, bądź
też je ignoruje i rusza z miejsca. Jak się P.T. Czytelnik może domyślić, w
przeciwnym kierunku niż ten, w którym pragnę się udać. W krańcowej frustracji i wściekłości
wysiadam więc na następnej stacji. Jest pierwsza w nocy, a ja jestem o dwa
przystanki za daleko i szczerze mówiąc, nie bardzo nawet wiem gdzie. Przywołuję
więc na pomoc całą swoją orientację w terenie (a także Batmana, He-mana,
Kapitana Planetę i innych superbohaterów - niestety żaden się nie pojawia, więc
ostatecznie radzę sobie sama). Dalsza część sceny to ja idąca pustymi ulicami,
powtarzając wściekle a wielokrotnie, w rym własnych szybkich kroków,
staropolskie słowo na k. Ale to już materiał na komediodramat.