wtorek, 29 stycznia 2013

Z cyklu: radości nauczania – sesja egzaminacyjna



Wyjątki z zadania: uzupełnij dialog [posługując się znajomością słownictwa, sytuacji komunikacyjnych oraz logiką]:

- Jak się pan ..........................?
- Nazywam się Antoine Nowak.
- Czy jest pan Polakiem?
- Nie, ..........................
- Ma pan polskie nazwisko.
- Bo mój ojciec jest ...........................
- A kim pan jest z zawodu?
- Z zawodu jestem .............................
- Aha, dziennikarz!

Kompilacja najlepszych odpowiedzi:

- Jak się pan nazywa?
- Nazywam się Antoine Nowak.
- Czy jest pan Polakiem?
- Nie, Polką/Francuzkiem.
- Ma pan polskie nazwisko.
- Bo mój ojciec jest nazwiskiem.
- A kim pan jest z zawodu?
- Z zawodu jestem dziennikiem.

A na zakończenie odrobina hipsterstwa w ortografii polskiej: Kraków jest pięknym miastę. (No raczej!).

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Jak wrócić z imprezy o przyzwoitej porze




Po powrocie do Paryża po miesiącu w Polsce odczuwam zrazu głęboki zamęt poznawczy. Wszędzie tyle ludzi i tyle hałasu! Nie ma mrozu, ani śniegu (nad tym drugim głęboko ubolewam), w zamian wilgotne zero stopni, przy którym umieram z zimna, choć w ojczyźnie przeżyłam bez uszczerbku temperatury mocno ujemne. Dochodzę więc do wniosku, że nic nie zrobi mi lepiej na sercu i duszy, niż wypicie (odrobiny) wina w towarzystwie znajomych. Morale popodróżne jednak mam na tyle słabe, że solennie obiecuję sobie nie siedzieć za długo i dla odmiany wrócić do domu o przyzwoitej porze. Skrupulatnie zanotowawszy adres i kod do drzwi wejściowych (gdyż to moja pierwsza wizyta w domu u tych szacownych paryżan), docieram na miejsce przeznaczenia, wchodzę do budynku, rozglądam się wokół... i nagle przypominam sobie, że akcja tej opowieści toczy się w stolicy Francji, tak więc na drzwiach mieszkań nie znajdziemy ani tabliczek z nazwiskami, ani tym bardziej numerów tych mieszkań.

Jest to nieco dziwna lokalna tradycja, dzięki której regularnie znajduję cudzą pocztę pod drzwiami (nietrudno o to, gdyż na kopercie zamiast numeru lokalu zajmowanego przez adresata umieszczamy linijkę z detalami typu: trzecie piętro, czwarte mieszkanie od lewej/prawej, pierwsze naprzeciwko schodów itp.). Jeśli nadawca lub listonosz pomyli się w obliczeniach lub zacznie liczyć z niewłaściwej strony... cóż.

Tak więc w ów wieczór uświadamiam sobie ze zgrozą, że w informacjach potrzebnych do dotarcia na miejsce, zabrakło tych paru cennych wskazówek. Dochodzę jednak do optymistycznych wniosków, że odgłosy imprezy, które doskonale słychać na wewnętrznym dziedzińcu, acz trudno określić z której strony, zaprowadzą mnie na miejsce. Zaczynam więc krążyć po schodach przyglądając się i przysłuchując każdym drzwiom. W międzyczasie wykonuję parę strategicznych telefonów, które jednakowoż nie zostają odebrane (patrz: odgłosy imprezy). Przemierzywszy sześć pięter z góry na dół i z powrotem stwierdzam, że drzwi w tej kamienicy może i nie mają numerków, ale za to są z pewnością dźwiękoszczelne, gdyż na klatce schodowej cisza jak makiem zasiał...

Po spędzeniu kwadransa na klatce schodowej zaczynam się obawiać, że jeśli natknę się na kogoś z mieszkańców, weźmie mnie on za pomyloną włamywaczkę, która do pracy zakłada sukienkę i buty na obcasach. Wykonuję więc kilka ostatnich desperackich a bezskutecznych telefonów przechodząc znowu przez podwórze przy akompaniamencie muzyki, po czym o 23.00 jestem z powrotem w domu. Brawa dla francuskiej administracji budynków na straży mego dobrego prowadzenia się! :-)

piątek, 11 stycznia 2013

O północy w Paryżu (przygoda w metrze)

W wolnym tłumaczeniu: stacja Złe Zioła.

Nie od dziś wiadomo, że paryskie metro jest pełne dziwnych ludzi. Bywają zabawni, czasem w niezamierzony sposób, bywają też groteskowi. Są też tacy, którzy należą do kategorii: nie wiem, co o tym myśleć i o tychże traktuje niniejszy wpis.

            Któregoś razu wracam metrem po północy do domu, po tym jak cały wieczór zajmowałam się rozwojem swojego życia towarzyskiego, tudzież pogłębianiem znajomości topografii Paryża w ulubionej jego wschodniej części. Wagon wypełniony na przemian rozentuzjazmowanym postimprezowo tłumem albo zmęczonymi życiem, podsypiającymi ludźmi. Sama sytuuję się gdzieś pomiędzy.

            Na którejś ze stacji dosiada się do mnie przedziwna para, która będzie mnie intrygować i wzruszać przez całą drogę, by ostatecznie na koniec srodze rozsierdzić. Jest to starszy mężczyzna, na oko po sześćdziesiątce, w towarzystwie około dwudziestoletniego chłopca o ubiorze i fryzurze młodego buntownika. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że chłopiec ma wyraźnie azjatyckie rysy, a mężczyzna jest białym europejczykiem i zwraca się do tego pierwszego per mój synuNie byłoby w tym także nic wzruszającego, gdyby nie fakt, że młodzian, niewyglądający ani na kogoś zdziecinniałego, ani też opóźnionego w rozwoju, zachowuje się w stosunku do swojego starszego towarzysza przez cały czas jak mały, senny chłopiec. Koniec końców kładzie mu głowę na kolanach, zamyka oczy, a tamten głaszcze go po włosach, przemawiając do niego czułymi słowy, jak do dziecka. Materiał wprost na filmowy kard.

            Czar tej scenki niestety pryska, gdy w głośniku miła pani zapowiada moją stację. Okazuje się, że młodzian tymczasem zasnął z głową na kolanach swojego opiekuna, tarasując mi tym samym jedyne przejście. Kiedy w końcu reaguje na moje zrazu nieśmiałe, a potem coraz bardziej natarczywe pardon, jest już za późno. Wściekła wysiadam zatem na następnej stacji i od razu kieruję się na peron metra w przeciwnym kierunku. Niestety, to było ostatnie i nic już dzisiaj nie pojedzie. Pasażerowie są uprzejmie proszeni o opuszczenie stacji i niezawracanie głowy pracownikom transportu publicznego. Wychodzę więc na powierzchnię, zastanawiając się, gdzie w zasadzie jestem i jak najszybciej dotrzeć do domu, kiedy widzę nadjeżdżający tramwaj. Wstępuje we mnie więc nowa nadzieja.

            Ostatkiem sił dobiegam i wsiadam, zapytując pana motorniczego, czy będzie po drodze mijał mój przystanek (gdyż takowy znajduje się w pobliżu mojego domu). Pan nie słyszy mojego pytania, bądź też je ignoruje i rusza z miejsca. Jak się P.T. Czytelnik może domyślić, w przeciwnym kierunku niż ten, w którym pragnę się udać. W krańcowej frustracji i wściekłości wysiadam więc na następnej stacji. Jest pierwsza w nocy, a ja jestem o dwa przystanki za daleko i szczerze mówiąc, nie bardzo nawet wiem gdzie. Przywołuję więc na pomoc całą swoją orientację w terenie (a także Batmana, He-mana, Kapitana Planetę i innych superbohaterów - niestety żaden się nie pojawia, więc ostatecznie radzę sobie sama). Dalsza część sceny to ja idąca pustymi ulicami, powtarzając wściekle a wielokrotnie, w rym własnych szybkich kroków, staropolskie słowo na k. Ale to już materiał na komediodramat.