Po powrocie do Paryża po miesiącu
w Polsce odczuwam zrazu głęboki zamęt poznawczy. Wszędzie tyle ludzi i tyle
hałasu! Nie ma mrozu, ani śniegu (nad tym drugim głęboko ubolewam), w zamian wilgotne
zero stopni, przy którym umieram z zimna, choć w ojczyźnie przeżyłam bez uszczerbku temperatury mocno ujemne. Dochodzę więc do wniosku, że nic nie zrobi mi lepiej na sercu i duszy, niż
wypicie (odrobiny) wina w towarzystwie znajomych. Morale popodróżne jednak mam na tyle słabe, że solennie obiecuję sobie nie siedzieć za długo i dla
odmiany wrócić do domu o przyzwoitej porze. Skrupulatnie zanotowawszy adres
i kod do drzwi wejściowych (gdyż to moja pierwsza wizyta w domu u tych szacownych
paryżan), docieram na miejsce przeznaczenia, wchodzę do budynku, rozglądam się
wokół... i nagle przypominam sobie, że akcja tej opowieści toczy się w stolicy
Francji, tak więc na drzwiach mieszkań nie znajdziemy ani tabliczek z
nazwiskami, ani tym bardziej numerów tych mieszkań.
Jest to nieco dziwna lokalna
tradycja, dzięki której regularnie znajduję cudzą pocztę pod drzwiami
(nietrudno o to, gdyż na kopercie zamiast numeru lokalu zajmowanego przez adresata umieszczamy linijkę z detalami typu: trzecie piętro, czwarte mieszkanie od
lewej/prawej, pierwsze naprzeciwko schodów itp.). Jeśli nadawca lub listonosz
pomyli się w obliczeniach lub zacznie liczyć z niewłaściwej strony... cóż.
Tak więc w ów wieczór uświadamiam
sobie ze zgrozą, że w informacjach potrzebnych do dotarcia na miejsce, zabrakło
tych paru cennych wskazówek. Dochodzę jednak do optymistycznych wniosków, że
odgłosy imprezy, które doskonale słychać na wewnętrznym dziedzińcu, acz trudno
określić z której strony, zaprowadzą mnie na miejsce. Zaczynam więc
krążyć po schodach przyglądając się i przysłuchując każdym drzwiom. W
międzyczasie wykonuję parę strategicznych telefonów, które jednakowoż nie
zostają odebrane (patrz: odgłosy imprezy). Przemierzywszy sześć pięter z góry
na dół i z powrotem stwierdzam, że drzwi w tej kamienicy może i nie mają numerków, ale za to
są z pewnością dźwiękoszczelne, gdyż na klatce schodowej cisza jak makiem zasiał...
Po spędzeniu kwadransa na klatce schodowej zaczynam się obawiać, że jeśli natknę się na kogoś z mieszkańców,
weźmie mnie on za pomyloną włamywaczkę, która „do pracy” zakłada sukienkę i buty na obcasach. Wykonuję więc kilka
ostatnich desperackich a bezskutecznych telefonów przechodząc znowu przez podwórze przy
akompaniamencie muzyki, po czym o 23.00 jestem z powrotem w domu. Brawa dla
francuskiej administracji budynków na straży mego dobrego prowadzenia się! :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz