Wypatrzone w Le Marais – fot. by Kinga Surówka. |
Dzień przeprowadzki z Les Halles
na Montparnasse to także dzień przetestowania na sobie, ile są warte
feministyczne hasła w momencie, kiedy trzeba samodzielnie przetransportować swój dobytek z
jednego końca miasta na drugi, używając w tym celu metra oraz jednej
wielkiej walizki. Nie mam sumienia angażować w tę akcję moich francuskich
przyjaciół, służących mi dzielnie przez cały czas za całodobową informację turystyczną, moralne
wsparcie w walce z tutejszą biurokracją oraz pogotowie do wszelkiego typu spraw
nagłych, postanawiam więc dzielnie poradzić sobie sama. W końcu jestem przecież dorosłą i (mniej lub bardziej) zaradną kobietą, a to tylko kilka(naście) książek i ubrań do przewiezienia. Yes, we can!
Kwadrans
później, po pokonaniu wąskich i krętych schodów strychopiwnicy, mój entuzjazm
zdaje się nieco mniejszy. Myśl o rychłym znalezieniu się w metrze nie dodaje zbytniej otuchy. Jak już wspominałam, tutejsza architektura bardzo niechętnie odnosi się
do tematu wind. Tyczy się to również metra. Schody ruchome występują od
czasu do czasu i niekoniecznie w miejscach, w których pragnęlibyśmy je znaleźć.
No i jeszcze pozostają: liberté, égalité,
fraternité które sprawiają, że francuski chłop ci drzwi, P.T. Czytelniczko,
nie otworzy, ani ciężkich rzeczy raczej nie poniesie. Nie to, żeby nie chciał – po prostu nie wypada, bo przecież mamy równouprawnienie. A przy okazji kurtuazja zaginęła – wzdychają czasem moje wyemancypowane francuskie koleżanki.
Egalité, mać! – myślę sobie
stając u szczytu schodów w metrze. Schylam się z westchnieniem po swoją walizę,
gdy oto słyszę: „Czy potrzebuje pani pomocy, mademoiselle?” i w odpowiedzi na moje mało
rozgarnięte „Yyyyyhm” nieznany mi rosły młodzian chwyta moją
monstrualną walizę i dziarsko ją znosi po schodach. Na moje próby podziękowania
(niezdarne, bo nadal tkwię w osłupieniu) odpowiada: „C'est normal!”, po
czym znika w tłumie. Sytuacja ta powtarza się z zadziwiającą regularnością za
każdym razem, kiedy na horyzoncie ukazują się schody (a tych nie brakuje).
Cały czas lekko zdumiona oddaję swoją walizkę w ręce kolejnych niekurtuazyjnych przecież paryżan, którzy wyrastają niemal spod ziemi, tylko po to, by ją wnieść po licznych
stopniach i równie nagle zniknąć, nie czekając nawet na podziękowania.
Medytuję
nad tym fenomenem wybierając się w drogę powrotną z pustą już walizką
w ręku, kiedy jakiś mężczyzna minąwszy mnie na schodach, nagle zawraca i z daleka wyciąga dłoń, by mnie wyręczyć. Po chwili jednak orientuje się, że mimo
sporych rozmiarów, mój bagaż jest podejrzanie lekki. „Ach, pani walizka
jest pusta, mademoiselle!”
– stwierdza z czymś na kształt ulgi. Acz mogłabym przysiąc, że
wyglądał na rozczarowanego.