Dzień podjęcia ostatecznej
decyzji o wyjeździe do Francji jest też dniem, w którym po raz pierwszy zadaję
sobie pytanie: „No dobrze, tylko gdzie ja tam będę mieszkać???”. Wraz
z upływem czasu wywołuje ono u mnie wzrastającą panikę. Oczywiście francuscy
znajomi i przyjaciele oferują uprzejmie różne formy tymczasowego wsparcia typu:
nocleg na kanapie w salonie (jeśliś, P.T. Czytelniku, obznajomiony z typowym
metrażem paryskich mieszkań, zapewne wiesz, że słowo „salon” ma tutaj
pewien wydźwięk ironiczny), tudzież pomieszkiwanie kątem u krewnych na
przedmieściach mniej lub bardziej dalekich. W pewnym momencie wydaje się nawet,
że jedyną słuszną opcją jest rozpoczęcie regularnych modłów do św. Rity,
tudzież patronów budowniczych mostów, na wypadek, gdyby przyszło mi jednak
zamieszkać gdzieś nad Sekwaną, na... ekhm... wolnym powietrzu.
Ostatecznie
jednak uruchomienie wszystkich posiadanych znajomości w Paryżu przynosi skutek
w postaci tymczasowego mieszkania w Les Halles. Udostępnia mi je organizacja
pomagająca między innymi zagranicznym doktorantom, jak również innym
wykolejonym ludziom. Zważywszy na preferencyjne ceny wynajmu, lokalizację w
samym centrum Paryża oraz niespotykany w tym kraju brak formalności, przez
chwilę podejrzewam ją o bycie sektą tudzież utajnioną komórką terrorystyczną
werbującą nowych członków, ale ponieważ nie mam innej opcji poza podmostową, postanawiam
dzielnie podjąć to ryzyko.
W
dzień mojego przyjazdu, po, o dziwo, spokojnej podróży autokarem w towarzystwie
pań wybierających się na zbiory jabłek i winogron (na szczęście lubujący się w
alkoholowych libacjach w podróży robotnicy-buracy w tym odcinku nie występują),
ląduję zgodnie z planem we francuskiej stolicy. Następnie ja i Mój Jednoosobowy
Komitet Powitalny (w skrócie MJKP) transportujemy dwie
trzydziestokilogramowe walizy, plecak, torbę oraz poduszkę i inne elementy pościelowe na miejsce
przeznaczenia. W międzyczasie odbieramy klucz do mieszkania wraz z instrukcją,
jak się tam dostać. Rzeczona instrukcja poleca wstukać kod do bramy, a z trzech par drzwi na dziedzińcu wybrać te po lewej stronie, następnie udać się
na ostatnie piętro i voila!
Kamienica,
w której mam mieszkać, znajduje się na ulicy pełnej drogich butików i uroczych
knajpek. Dziedziniec, na który wchodzimy, jest piękny i zadbany, ściany
budynków wokół olśniewająco białe, dzień słoneczny i ciepły, no i jesteśmy w
Paryżu! Nic, tylko zaczynać światowe życie. Oczywiście po przezwyciężeniu
drobnych problemów, takich jak chociażby fakt, że znajdujemy cztery pary drzwi
zamiast trzech, z czego jedne są przeszklonym wejściem do szkoły językowej, a
inne wyglądają jak zejście do piwnicy. Z pozostałej dwójki wybieramy więc te
bardziej na lewo i w pocie czoła taszczymy walizki na górę (być może P.T.
Czytelnik wie, że sekretem szczupłości paryżan spędzających większość życia na
jedzeniu jest upodobanie tamtejszej architektury do sześciopiętrowych kamienic -
bez windy oczywiście). Mimo najszczerszych chęci, nie znajdujemy drzwi mogących być wejściem do mojego mieszkania in spe. Zostaję więc na straży dobytku, a MJKP wyrusza sprawdzić
ostatnie wejście.
Po chwili zostaje
nam już tylko szkoła językowa i piwniczne zejście. Pełni złych przeczuć (ja)
oraz zwątpienia (MJKP) postanawiamy wypróbować to ostatnie. Znosimy zatem walizki na dół (MJKP mruczy pod nosem coś o minimalizmie i jego całkowitym braku w życiu pewnych Polek) i wchodzimy w
ciemny korytarz, starając się zignorować zapach wilgoci oraz spływającą po
ścianie wodę do czegoś w rodzaju studzienki ściekowej. Po piwnicznych drzwiach
otwieramy następne i oczom naszym okazują się schody na górę! Krzywe, kręte i wąskie,
przywodzą z kolei na myśl wejście na strych, ale okazuje się, że to właśnie
tam! Pozostaje nam już tylko wnieść walizki po raz kolejny na górę, na czwarte piętro (staram się w międzyczasie unikać spojrzenia MJKP, któremu niebacznie przyznałam się wcześniej, iż zabrałam ze sobą między innymi 24 sukienki). Po zaledwie pół godzinie od wejścia na dziedziniec udaje się dotrzeć do miejsca przeznaczenia.
Mieszkanie jest na poddaszu, obskurne, urządzone meblami z różnych epok i komisów meblowych,
ale jednak istnieje i jest chwilowo w moim posiadaniu. Zamiast fanfar rozlega się triumfalne bicie dzwonów z położonego za
rogiem kościoła St. Eustache.
Pierwsza!
OdpowiedzUsuńUroczyście oświadczam, że mam zamiar być najwierniejszą czytelniczką tego bloga, który to świetnie rokuje ;)
Szczęścia na nowej, blogowej drodze życia!
Polubiłabym, ale widzę rażący brak tego guzika tutaj!
Usuń24 sukienki! wow!
OdpowiedzUsuńNaprawdę się starałam ograniczyć ;-)
UsuńAga proszę o zdjęć więcej :)
OdpowiedzUsuńJak tylko sobie sprawię jakiś porządny aparat, bo na razie mam do dyspozycji tylko swoją komórkę :)
Usuń