wtorek, 13 listopada 2012

Przygoda pierwsza: mieszkanie w Les Halles




 Dzień podjęcia ostatecznej decyzji o wyjeździe do Francji jest też dniem, w którym po raz pierwszy zadaję sobie pytanie: No dobrze, tylko gdzie ja tam będę mieszkać???. Wraz z upływem czasu wywołuje ono u mnie wzrastającą panikę. Oczywiście francuscy znajomi i przyjaciele oferują uprzejmie różne formy tymczasowego wsparcia typu: nocleg na kanapie w salonie (jeśliś, P.T. Czytelniku, obznajomiony z typowym metrażem paryskich mieszkań, zapewne wiesz, że słowo salon ma tutaj pewien wydźwięk ironiczny), tudzież pomieszkiwanie kątem u krewnych na przedmieściach mniej lub bardziej dalekich. W pewnym momencie wydaje się nawet, że jedyną słuszną opcją jest rozpoczęcie regularnych modłów do św. Rity, tudzież patronów budowniczych mostów, na wypadek, gdyby przyszło mi jednak zamieszkać gdzieś nad Sekwaną, na... ekhm... wolnym powietrzu.

            Ostatecznie jednak uruchomienie wszystkich posiadanych znajomości w Paryżu przynosi skutek w postaci tymczasowego mieszkania w Les Halles. Udostępnia mi je organizacja pomagająca między innymi zagranicznym doktorantom, jak również innym wykolejonym ludziom. Zważywszy na preferencyjne ceny wynajmu, lokalizację w samym centrum Paryża oraz niespotykany w tym kraju brak formalności, przez chwilę podejrzewam ją o bycie sektą tudzież utajnioną komórką terrorystyczną werbującą nowych członków, ale ponieważ nie mam innej opcji poza podmostową, postanawiam dzielnie podjąć to ryzyko.

            W dzień mojego przyjazdu, po, o dziwo, spokojnej podróży autokarem w towarzystwie pań wybierających się na zbiory jabłek i winogron (na szczęście lubujący się w alkoholowych libacjach w podróży robotnicy-buracy w tym odcinku nie występują), ląduję zgodnie z planem we francuskiej stolicy. Następnie ja i Mój Jednoosobowy Komitet Powitalny (w skrócie MJKP) transportujemy dwie trzydziestokilogramowe walizy, plecak, torbę oraz poduszkę i inne elementy pościelowe na miejsce przeznaczenia. W międzyczasie odbieramy klucz do mieszkania wraz z instrukcją, jak się tam dostać. Rzeczona instrukcja poleca wstukać kod do bramy, a z trzech par drzwi na dziedzińcu wybrać te po lewej stronie, następnie udać się na ostatnie piętro i voila!

            Kamienica, w której mam mieszkać, znajduje się na ulicy pełnej drogich butików i uroczych knajpek. Dziedziniec, na który wchodzimy, jest piękny i zadbany, ściany budynków wokół olśniewająco białe, dzień słoneczny i ciepły, no i jesteśmy w Paryżu! Nic, tylko zaczynać światowe życie. Oczywiście po przezwyciężeniu drobnych problemów, takich jak chociażby fakt, że znajdujemy cztery pary drzwi zamiast trzech, z czego jedne są przeszklonym wejściem do szkoły językowej, a inne wyglądają jak zejście do piwnicy. Z pozostałej dwójki wybieramy więc te bardziej na lewo i w pocie czoła taszczymy walizki na górę (być może P.T. Czytelnik wie, że sekretem szczupłości paryżan spędzających większość życia na jedzeniu jest upodobanie tamtejszej architektury do sześciopiętrowych kamienic - bez windy oczywiście). Mimo najszczerszych chęci, nie znajdujemy drzwi mogących być wejściem do mojego mieszkania in spe. Zostaję więc na straży dobytku, a MJKP wyrusza sprawdzić ostatnie wejście.
           
            Po chwili zostaje nam już tylko szkoła językowa i piwniczne zejście. Pełni złych przeczuć (ja) oraz zwątpienia (MJKP) postanawiamy wypróbować to ostatnie. Znosimy zatem walizki na dół (MJKP mruczy pod nosem coś o minimalizmie i jego całkowitym braku w życiu pewnych Polek) i wchodzimy w ciemny korytarz, starając się zignorować zapach wilgoci oraz spływającą po ścianie wodę do czegoś w rodzaju studzienki ściekowej. Po piwnicznych drzwiach otwieramy następne i oczom naszym okazują się schody na górę! Krzywe, kręte i wąskie, przywodzą z kolei na myśl wejście na strych, ale okazuje się, że to właśnie tam! Pozostaje nam już tylko wnieść walizki po raz kolejny na górę, na czwarte piętro (staram się w międzyczasie unikać spojrzenia MJKP, któremu niebacznie przyznałam się wcześniej, iż zabrałam ze sobą między innymi 24 sukienki). Po zaledwie pół godzinie od wejścia na dziedziniec udaje się dotrzeć do miejsca przeznaczenia.

            Mieszkanie jest na poddaszu, obskurne, urządzone meblami z różnych epok i komisów meblowych, ale jednak istnieje i jest chwilowo w moim posiadaniu. Zamiast fanfar rozlega się triumfalne bicie dzwonów z położonego za rogiem kościoła St. Eustache.

6 komentarzy:

  1. Pierwsza!
    Uroczyście oświadczam, że mam zamiar być najwierniejszą czytelniczką tego bloga, który to świetnie rokuje ;)

    Szczęścia na nowej, blogowej drodze życia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polubiłabym, ale widzę rażący brak tego guzika tutaj!

      Usuń
  2. Aga proszę o zdjęć więcej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak tylko sobie sprawię jakiś porządny aparat, bo na razie mam do dyspozycji tylko swoją komórkę :)

      Usuń