poniedziałek, 19 listopada 2012

O zaginionej kurtuazji francuskiej

Wypatrzone w Le Marais  fot. by Kinga Surówka. 


Dzień przeprowadzki z Les Halles na Montparnasse to także dzień przetestowania na sobie, ile są warte feministyczne hasła w momencie, kiedy trzeba samodzielnie przetransportować swój dobytek z jednego końca miasta na drugi, używając w tym celu metra oraz jednej wielkiej walizki. Nie mam sumienia angażować w tę akcję moich francuskich przyjaciół, służących mi dzielnie przez cały czas za całodobową informację turystyczną, moralne wsparcie w walce z tutejszą biurokracją oraz pogotowie do wszelkiego typu spraw nagłych, postanawiam więc dzielnie poradzić sobie sama. W końcu  jestem przecież dorosłą i (mniej lub bardziej) zaradną kobietą, a to tylko kilka(naście) książek i ubrań do przewiezienia. Yes, we can!

            Kwadrans później, po pokonaniu wąskich i krętych schodów strychopiwnicy, mój entuzjazm zdaje się nieco mniejszy. Myśl o rychłym znalezieniu się w metrze nie dodaje zbytniej otuchy. Jak już wspominałam, tutejsza architektura bardzo niechętnie odnosi się do tematu wind. Tyczy się to również metra. Schody ruchome występują od czasu do czasu i niekoniecznie w miejscach, w których pragnęlibyśmy je znaleźć. No i jeszcze pozostają: liberté, égalité, fraternité które sprawiają, że francuski chłop ci drzwi, P.T. Czytelniczko, nie otworzy, ani ciężkich rzeczy raczej nie poniesie. Nie to, żeby nie chciał  po prostu nie wypada, bo przecież mamy równouprawnienie. A przy okazji kurtuazja zaginęła  wzdychają czasem moje wyemancypowane francuskie koleżanki.

            Egalité, mać! myślę sobie stając u szczytu schodów w metrze. Schylam się z westchnieniem po swoją walizę, gdy oto słyszę: Czy potrzebuje pani pomocy, mademoiselle? i w odpowiedzi na moje mało rozgarnięte Yyyyyhm nieznany mi rosły młodzian chwyta moją monstrualną walizę i dziarsko ją znosi po schodach. Na moje próby podziękowania (niezdarne, bo nadal tkwię w osłupieniu) odpowiada: C'est normal!, po czym znika w tłumie. Sytuacja ta powtarza się z zadziwiającą regularnością za każdym razem, kiedy na horyzoncie ukazują się schody (a tych nie brakuje). Cały czas lekko zdumiona oddaję swoją walizkę w ręce kolejnych niekurtuazyjnych przecież paryżan, którzy wyrastają niemal spod ziemi, tylko po to, by ją wnieść po licznych stopniach i równie nagle zniknąć, nie czekając nawet na podziękowania.

            Medytuję nad tym fenomenem wybierając się w drogę powrotną z pustą już walizką w ręku, kiedy jakiś mężczyzna minąwszy mnie na schodach, nagle zawraca i z daleka wyciąga dłoń, by mnie wyręczyć. Po chwili jednak orientuje się, że mimo sporych rozmiarów, mój bagaż jest podejrzanie lekki. Ach, pani walizka jest pusta, mademoiselle! stwierdza  z czymś na kształt ulgi. Acz mogłabym przysiąc, że wyglądał na rozczarowanego.

           

2 komentarze: