Od biernika i dopełniacza cierpliwie studentom objaśnianych, przez najdziwniejsze typy wypatrzone w metrze, aż po absurdy i absurdziki życia codziennego we francuskiej stolicy.
niedziela, 8 grudnia 2013
wtorek, 5 listopada 2013
Metro w różu – impresja
Dzisiaj do wagonu metra linii numer 2, gdzieś w okolicy parku Monceau, wsiadła dziewczyna z wielkim bukietem, a chciałoby się wręcz powiedzieć naręczem, wspaniałych, bladoróżowych róż. A w drugiej ręce dla kontrastu trzymała miotłę z nadrukiem w Myszki Miki. I trzonek do jeszcze jednej miotły. Wściekle różowy.
piątek, 1 listopada 2013
Spacer po cmentarzu w dwóch odsłonach
Za każdym razem, kiedy spędzam Dzień Wszystkich Świętych, (sam w sobie pełen zadumy, jak to się lubi podkreślać), daleko od rodzinnych stron, za granicą – ta odległość, zarówno od bliskich, chociaż chyba nawet bardziej od tej specyficznej atmosfery świętowania, napawa mnie zawsze pewną melancholią.
Można się oczywiście wybrać w poszukiwaniu namiastki tej atmosfery na spacer po którymś z pięknych paryskich cmentarzy, niechże to będzie choćby wspaniały Père-Lachaise, by nie szukać daleko. Ale poza wrażeniami estetycznymi, na próżno tam szukać czegoś więcej.
Chociaż przecież są wysmakowane architektonicznie i odpowiednio nadgryzoine zębem czasu grobowce.
I kwiaty (acz nieliczne) zostawiane przez bliskich zmarłych osób.
Ale czegoś jakby ciągle brak... Zupełnie, jakbyśmy chodzili po muzeum – miejscu pięknym, ale (jakież to przewrotne w kontekście cmentarza) zupełnie bez życia.
Rozwiązanie zagadki nadchodzi, kiedy w jednej z alejek tłum zagęszcza się, a zewsząd daje się nagle słyszeć język polski, w którym powtarzają się pytania: "Ale czy to na pewno tędy? Jesteś pewien, że dobrze idziemy?".
Docieramy więc niechybnie do grobu Chopina, a tam całe mnóstwo zniczy! No właśnie. Jest dla mnie tajemnicą nadal niezgłębioną, dlaczego płonące świeczki tudzież znicze w roli symbolu pamięci o zmarłych są kulturze francuskiej całkowicie obce.
A ileż to człowiek miał radości w dzieciństwie, kiedy jeszcze produkowano znicze bez wieczek, i gdy, zamiast popadać w zadumę nad przemijaniem, urządzało się z kuzynami na cmentarzu zawody, kto więcej palców umoczy w roztopionej parafinie, zanim dostanie burę od rodziców... A już ten, kto miał każdy palec umoczony w innym kolorze, zostawał niewątpliwym bohaterem dnia. Tak, drodzy Państwo, bywało i tak.
W ramach przeciwwagi dla rozczarowania spacerem po Père-Lachaise, tudzież w ramach mniej oczywistych rozmyślań o śmierci, można się wybrać w Paryżu także na cmentarz dla zwierząt.
Jest to miejsce przedziwne, wywołujące od samego początku dość mieszane uczucia.
Na początku swojego istnienia, jak donoszą źródła, grzebano tam padłe zwierzęta zbierane z ulic paryskich. Potem jednak stopniowo zaczęli tam trafiać pupile różnych osób, chcących zachować o nich pamięć. Tudzież różnorakiej arystokracji pragnącej nawet pośmiertnie przydać swoim ulubieńcom trochę, jak to się mówi, glamouru.
Na cmentarzu oprócz licznych nagrobków psów i kotów, można zobaczyć też grób konia zasłużonego na wojnie, albo czyjejś ukochanej kury, jak głosi nagrobek po prawej.
Wszyscy ciekawi nowych estetyczno-filozoficznych wrażeń, tudzież mniej oczywistych miejsc do zwiedzenia w Paryżu, wystarczy, że przy najbliższej bytności w mieście światłeł wsiądą w niebieską linię metra (13) w stronę Asnières-Gennevilliers i dojadą do stacji Gabriel Peri. Voila!
wtorek, 29 października 2013
Rue des Thermopyles
Czy są tu jeszcze przypadkiem wierni i stęsknieni P.T. Czytelnicy bloga? Jeśli tak, to kajająco chciałam oznajmić, iż nieśmiało postanowiłam wznowić działalność. I tak sobie pomyślałam, że jeśli będę mniej przejmować się każdorazowym postem (nie w sensie niechlujstwa, tylko perfekcjonizmu posuniętego do manii natręctw) i nie traktować go, jakby miał być zawsze dziełem sztuki fotograficzno-literacko-blogerskiej, to może je będę tworzyć trochę częściej?
Oto minął rok, odkąd przeprowadziłam się do Paryża. Wracają wspomnienia, jak to mozolnie kompletowałam umeblowanie mieszkania - na przykład wyszukując poszczególne elementy na pchlich targach, a potem przewożąc je w metrze - między innymi lustro otrzymane w darze od pewnego krawca, tudzież fotel Ludwika XIV (ale o tym ostatnim będzie kiedy indziej, gdyż zasługuje na osobny wpis). Dzisiaj więc w tym duchu postanowiłam uczcić rocznicę swego przyjazdu i po roku spania pod byle czym, zdecydowałam się nabyć prawdziwą kołdrę (winter is coming...). Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym, porzuciwszy z nagła swój skrajny minimalizm w tej kwestii, nie wybrała największej kołdry, jaka była w całym sklepie. A potem, gdybym nie medytowała przez pół godziny nad wyborem stosownego do niej obleczenia.
Misja na szczęście zakończyła się sukcesem, a ja przy okazji odbyłam piękny, jesienny spacer, zachwycając się po raz kolejny ulicą Termopilów (Termopilską?) po drodze. Jest to jedna z najbardziej urokliwych paryskich uliczek, sam czar, wdzięk i sielanka. A wszystko to w zamieszkiwanej przeze mnie czternastej dzielnicy, na której nijakość z lubością już od roku narzekam.
Jako neofitka Instagrama, porzuciłam w domu swą lustrzankę z nowym obiektywem i prezentuję
tymczasem swe najnowsze dokonania telefoniczno-fotograficzne.
tymczasem swe najnowsze dokonania telefoniczno-fotograficzne.
Właściciel jednego z domów uprzejmie informuje, iż, zamiast oklepanego złego psa, posiada kota
wymagającego psychoanalizy.
wymagającego psychoanalizy.
W temacie będąc, kilka domów dalej na progu siedział kot, który, co prawda nie wyglądał jakby potrzebował psychoanalityka, ale raczej kogoś, kto mógłby mu wreszcie otworzyć te
niebieskie drzwi. Przez dłuższą chwilę przymilnym mruczeniem usiłował mnie do tego skłonić.
niebieskie drzwi. Przez dłuższą chwilę przymilnym mruczeniem usiłował mnie do tego skłonić.
I to już koniec na dziś, mili Państwo. Dbajcie o zdrowie psychiczne swoich kotów i psów!
piątek, 9 sierpnia 2013
Rozmowy kawiarniane cz. 1 – o konieczności należytej wymowy pewnych spółgłosek
Zaczyna się
zwykle przez pytanie: „Przepraszam,
czy pani jest z...” i tu następuje przegląd
wszystkich jasnowłosych nacji. Gdy w końcu przypadkowy rozmówca ustala, od
której z nich przynależę, rozpromienia się cały i, jak to często się zdarza w
Paryżu i ogółem w północnej części Francji, z dumą oświadcza, iż ma pewne
związki z Polską, tudzież zna Polaków, ba, nawet potrafi powiedzieć coś w
naszym języku. I tu zwykle następuje prezentacja.
–
Po polsku to umiem się przywitać. Moi polscy znajomi mnie nauczyli.
–
Naprawdę? Zatem słucham pana.
–
Zaraz, zaraz, jak to było... – nieznajomy zastanawia się przez chwilę, po czym wypala radośnie:
–
Ssssseks!
Skonsternowana
zastanawiam się, czy mój rozmówca jest typem stosującym wyjątkowo prymitywne metody podrywu,
czy też ma bardzo złośliwych polskich znajomych. Odpowiadam więc zimno:
–
Hmm, to akurat słowo znaczy to samo, co po angielsku czy po francusku i
bynajmniej w Polsce nie wypowiadamy go na powitanie...
Nieznajomy
patrzy na mnie, jakby nie zrozumiał ironii zawartej w mej wypowiedzi. I
odpowiada pogodnie:
–
Może ja to niezbyt dobrze wymawiam... To takie strasznie trudne słowo, w którym nie ma ani jednej samogłoski...
Z wahaniem pytam:
– Czy chodzi może
o słowo „cześć”?
Nieznajomy się
rozpromienia cały:
– Taaaak!
Sssssseks!
wtorek, 2 lipca 2013
W lipcu o śniegu
Chyba każdy, kto przebywał za granicą dłużej czy krócej, tudzież posługuje się obcymi językami w żywym kontakcie z przedstawicielami innych narodów, doświadczył tego obezwładniającego uczucia bezradności, gdy język nie wystarczająco giętki, nie zdoła powiedzieć tego, co pomyśli głowa. Ileż to razy chcieliśmy naszego rozmówcę, dajmy na to francuskiego, pognębić wyszukaną ironią, czy też rzec mu coś wściekle sarkastycznego, tudzież zmiażdżyć naszą erudycją... to akurat wówczas właśnie okazuje się, że niestety nie wiemy, jak po francusku jest sopel. Albo mierzić. Rozcapierzony. O chrzęście czy szeleście nie wspominając.
Dlatego dziś tym wszystkim, a przede wszystkim sobie, dedykuję poniższą uroczość (i jakąż trafność przy okazji) w wykonaniu Wisławy Szymborskiej. Znalezione przypadkiem w sieci w natłoku fragmentów publikowanych z okazji dziewięćdziesiątej rocznicy urodzin noblistki. A w ramach ilustracji załączam tegoroczne zdjęcie dokumentujące niespodziewane a obfite opady śniegu, które trwożyły paryżan przez cały jeden dzień marcowy.
*****
— La Pologne? La Pologne? Tam strasznie zimno, prawda? – zapytała mnie i odetchnęła z ulgą. Bo porobiło się tych krajów tyle, że najpewniejszy jest w rozmowie klimat.
— O pani – chcę jej odpowiedzieć – poeci mego kraju piszą w rękawiczkach. Nie twierdzę, że ich wcale nie zdejmują; jeżeli księżyc przygrzeje, to tak. W strofach złożonych z gromkich pohukiwań, bo tylko to przedziera się przez ryk wichury, śpiewają prosty byt pasterzy fok. Klasycy ryją soplem atramentu na przytupanych zaspach. Reszta, dekadenci, płaczą nad losem gwiazdkami ze śniegu. Kto chce się topić, musi mieć siekierę do zrobienia przerębli. O pani, o moja droga pani.
Tak chcę jej odpowiedzieć. Ale zapomniałam, jak będzie foka po francusku. Nie jestem pewna sopla i przerębli.
— La Pologne? La Pologne? Tam strasznie zimno, prawda?
— Pas du tout – odpowiadam lodowato.
— O pani – chcę jej odpowiedzieć – poeci mego kraju piszą w rękawiczkach. Nie twierdzę, że ich wcale nie zdejmują; jeżeli księżyc przygrzeje, to tak. W strofach złożonych z gromkich pohukiwań, bo tylko to przedziera się przez ryk wichury, śpiewają prosty byt pasterzy fok. Klasycy ryją soplem atramentu na przytupanych zaspach. Reszta, dekadenci, płaczą nad losem gwiazdkami ze śniegu. Kto chce się topić, musi mieć siekierę do zrobienia przerębli. O pani, o moja droga pani.
Tak chcę jej odpowiedzieć. Ale zapomniałam, jak będzie foka po francusku. Nie jestem pewna sopla i przerębli.
— La Pologne? La Pologne? Tam strasznie zimno, prawda?
— Pas du tout – odpowiadam lodowato.
______________________
wiersz z tomu "Sól" (1962)
wiersz z tomu "Sól" (1962)
niedziela, 26 maja 2013
Metro: jedna podróż, dwie impresje
Zwykła podróż metrem na znanej mi
na pamięć trasie praca–dom w ostatni, deszczowy piątek nieoczekiwanie przydała
mi dawno niewidzianej chęci opublikowania czegoś nowego na blogu. Chociaż w
zasadzie nie wydarzyło się nic spektakularnego: ani nie usiadł tym razem naprzeciwko
mnie sobowtór młodego Lenina, ani też żadna mała dziewczynka z wielką dbałością
o szczegół przebrana za zombie, jak to drzewiej bywało. Tym razem gdzieś w
okolicach Champs-Élysées-Clemenceau wsiadła, razem z tłumem innych osób,
kobieta na oko sześćdziesięcioletnia. Zupełnie zwyczajnie ubrana, mogła być czyjąś matką czy babką, uwagę jedynie
mogła zwrócić jej dość brzydka twarz (dla dobra opisu proszę wybaczyć mi brak
politycznej poprawności w tym zdaniu). Stanęła więc na środku dość zapełnionego
wagonu i razem z innymi chwyciła się drążka. I ni stąd ni zowąd zaczęła
śpiewać.
Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, ponieważ rzeczą zupełnie
zwykłą w Paryżu jest wysłuchiwanie nieraz w czasie jednej podróży dwóch albo i
trzech występów różnych metrowych grajków. Tacy zazwyczaj są jednak uzbrojeni w
jakiś instrument muzyczny, sprzęt nagłaśniający i plastikowy kubek do zbierania monet.
Zazwyczaj również od razu po wejściu do wagonu donośnym głosem zapowiadają
pasażerom swój występ. I kiedy już oddają się śpiewom/tańcom/grze na
instrumencie, robią to tak głośno i ostentacyjnie, że nawet ze słuchawkami na
uszach nie sposób ich zignorować.
Tymczasem nieznajoma bez żadnych
wstępów i zapowiedzi zaczęła śpiewać cicho, jakby sama dla siebie, zrazu niewyraźnie
i trochę nawet fałszywie. Ale w miarę upływu czasu miało się wrażenie, jakby ją
samą wzruszała piosenka, którą śpiewa. Zaczęłam więc słuchać wyrwana ze swego
podróżnego letargu, starając się wyłowić jakieś słowa i poskładać w sensowną
całość. Nie wiadomo, czy sama z siebie, czy w wykonaniu nieznajomej, piosenka
brzmiała bardzo smutno. A mówiła o tym, że wiele rzeczy można ofiarować drugiemu
człowiekowi (i tu następowało wyliczenie różnych dóbr materialnych), ale że
tak naprawdę jedyne, co możemy mu dać, to miłość. Oczywiście. Prawda jak każda
inna, nie wiedzieć tylko, czy smutna czy wesoła (acz w wykonaniu pani była
zdecydowanie smutną). I kiedy już dochodziłam do wniosku, że jest ona może
romantyczną postacią jak z powieści, zawiedzioną w uczuciach za młodu, albo może
jakąś idealistką, która postanowiła głosić ludziom to właśnie wzniosłe przesłanie – gdyż
skończyła śpiewać i smętnie opuściła głowę na pierś – wszelako po chwili wyciągnęła
jednak zza pazuchy plastikowy kubek i ruszyła po datki za swój występ...
Nie masz już romantyzmu na tym
świecie, pomyślałam zawiedziona wysiadając tuż po niej na swojej stacji. I
wówczas, jakby na pocieszenie, na ulicy wyrosła przede mną para na zdjęciu. Dwoje maleńkich
staruszków, ubranych niemal w jednakowe płaszcze i berety (może jeszcze z
czasów ruchu oporu? :), trzymaących się za ręce. Pani coś panu opowiadała, popatrując
na niego czule, pan słuchał uprzejmie i odpowiadał równie czułymi spojrzeniami.
Ja zaś zupełnie nieromantycznie śledziłam ich jeszcze przez chwilę, by zrobić im
ukradkowe zdjęcie telefonem.
czwartek, 21 marca 2013
Wiosna na Wzgórzu Przepiórek
W przeciwieństwie do tej, którą można przez cały rok nabyć w doniczce, ta prawdziwa zaczyna sie zrazu nieśmiało:
Ale zaraz potem jest coraz odważniejsza:
By wreszcie pokazać się w pełnym rozkwicie:
W tak sprzyjających warunkach można się wybrać ponownie na odkryte zimą Wzgórze Przepiórek czyli Butte aux Cailles w trzynastej dzielnicy. Co do nazwy, natknęłam się na różne teorie, od barona Caille'a, który miał tu hodować winorośle, kiedy jeszcze te tereny były zielonymi przedmieściami Paryża, do twierdzenia, że słowo przepiórka oznaczało onegdaj kobietę lekkiego prowadzenia się i że takich wówczas w tej dzielnicy nie brakowało. Jaka nie byłaby prawda, jest to miejsce o tyle urocze, o ile mało jeszcze znane. Przypomina odrobinę Montmartre malowniczością wąskich i stromych uliczek, jednak w przeciwieństwie do tego pierwszego urzeka spokojem i przyjemną pustką na ulicach w leniwe przedpołudnie.
Opustoszałe po śniadaniu kawiarnie czekają na porę obiadową, kiedy ponownie szczelnie zapełnią się paryżanami, którzy przybędą, by przy miniaturowych stolikach skonsumować swój déjeuner, u nas zwany ze staropolska lunchem. Ale na razie można spokojnie spacerować i podziwiać twórczość lokalnych artystów bogato zdobiącą ściany okolicznych budynków.
A "muzyka zmiękcza ściany", nawet jeśli przygrywa akordeonista bez twarzy, jak głosi mural tuż nad naleśnikarnią.
W dalszej części dzielnicy można natomiast się natknąć na takie smaczki jak kościółek wyznawóc tajemniczego kultu antoinistów, oraz uliczkę jakby żywcem wziętą z Alzacji czy innej Lotaryngii. Jak widać, na wzgórzu nie tylko przepiórki...
piątek, 15 marca 2013
Na targu staroci – scenka rodzajowa
Dialog z panem sprzedawcą:
- Patrząc na pani jasne włosy i rysy twarzy, od razu się domyśliłem, że jest pani Norweżką.
- Doprawdy? Jest pan zatem w błędzie.
- Tak? Czyli jest pani Szwedką?
- Też nie.
- Niemka?
- Nie.
- Angielka?
- Nie.
- Kanadyjka?
- Nadal nic.
- Amerykanka?
- Nie. Zgaduje pan dalej?
- Hmm, to może jakaś słowiańska nacja...
- Idzie panu coraz lepiej.
- Rosjanka!!!
- Nadal nie...
- No to może... yyy... hm... Polka?
- Gratuluję.
- Ha! OD RAZU wiedziałem!
czwartek, 14 marca 2013
Pchli targ przy Porte de Vanves
Czasami człowiek tak bardzo skupia się na narzekaniu na swoją mieszczańską czternastą dzielnicę, że za mało ożywiona, że zbyt spokojna i nudnawa, iż w poszukiwaniu rozrywek i ciekawych miejsc w innych częściach Paryża, umyka mu przez pół roku fakt istnienia fascynującego targu staroci w odległości niedalekiego spaceru od domu. A na tymże targu, co sobotę i niedzielę, można się obkupić we wszelkie przedziwności do dekoracji domu lub własnej osoby. Jak na przykład trzepaczki do ubijania jajek z odległej epoki tudzież marokańskie kadzidło-dzwonki (?).
Albo też lalki z tej samej epoki.
Tudzież uroczy domek na mieszkanie dla nich.
Który dopiero po bliższym przyjrzeniu się okazuje się pieczołowicie odtworzonym, ze wszystkimi detalami, miejscem miniaturowej zbrodni.
Pozostając w klimacie creepy, możemy sobie też sprawić taką disnejowską kolekcję:
Lub też nabyć kilka kartek pocztowych z początków ery fotografii, na których modele będą mieli uróżowione usteczka staranną ręką retuszera, bądź też ucięte nóżki, jeśli akurat gdzieś w tej okolicy wypada napis.
Należy się jednak mieć na baczności, jeśli P.T. Czytelnik wykazuje się takim samym umiłowaniem wszystkiego co stare i dziwne, jak autorka tego bloga, ponieważ albo uszczuplamy tam swoje zasoby finansowe po tym, jak z miejsca zakochaliśmy się w gigantycznej solniczce ze srebrnym siteczkiem, albo też ubolewamy cały dzień z powodu niekupienia drewnianej tacy malowanej w kwiaty, która z pewnością pragnęła do nas należeć, nie zważając na fakt, że w naszej paryskiej maleńkiej kuchni nie ma na nią absolutnie miejsca.
A takich małych dylematów czeka nas tam jeszcze całe mnóstwo, bo jak tu nie pargnąć choćby takiej armii blaszanych robocików, mogących później pysznić się na półkach z książkami jako nasze domowe lary i penaty.
Dobrze, że za tydzień pchli targ odbywa się znowu. Zawsze można się wybrać, by sprawdzić, czy malowana taca nadal jeszcze na nas czeka...
Informacje praktyczne: targ czynny co tydzień w sobotę i w niedzielę, od wczesnych godzin porannych do południa, na skrzyżowaniu avenue Marc Sanginier i avenue Georges Lafenestre. Metro: Porte de Vanves, linia 13.
Subskrybuj:
Posty (Atom)