wtorek, 25 grudnia 2012

Anegdota podróżno-świąteczna w trzech odsłonach




Po czterech miesiącach emigracji przypadki udały się na zasłużony bożonarodzeniowy odpoczynek w ojczyźnie.

***

W taksówce na lotnisko. 
Mimo godziny czwartej pięć rano, pełen animuszu taksówkarz wygłasza po raz kolejny pochwałę dla własnych umiejętności szoferskich, zapewniając, że zna Paryż jak własną kieszeń i choćby trzęsienie ziemi, tudzież koniec świata (a zważ, P.T. Czytelniku, że rzecz się dzieje 21.12!), i tak dowiezie zawsze i każdego na czas.
- Jedyne, co mogłoby mi stanąć na przeszkodzie, to opady śniegu. Wtedy robią się na drodze korki i ogólny paraliż komunikacyjny. Zdarzyło się tak, kiedy spadł śnieg... trzy lata temu...
Zapada milczenie, a w oczach pana taksówkarza jeszcze przez dłuższą chwilę widać ślad tamtej grozy.

***

Odprawa na lotnisku. 
Miła pani w okienku zerka to na mnie, to na mój bagaż, raz i drugi, i w końcu zadaje pytanie:
- A dziecko nie leci razem z panią?
- Yyyy, jakie dziecko?
- Pani dziecko? Ma pani w systemie rezerwację dla siebie i niemowlęcia.
- Hmm... A czy ja zapłaciłam za to niemowlę przy kupnie biletu?
- Już sprawdzam... Nie.
- Aha. To w porządku. Niemowlę nie leci.

***

Tuż po wylądowaniu pan steward przekazuje dobre wieści:
- Ladies and gentlemen, welcome to... yhm... eee... uhm... Crrrracovie!
Oklaski ze strony pasażerów, steward tymczasem od podziękowań za wspólny lot przechodzi do informacji pogodowych i postanawia dorzucić coś od siebie:
- Tylko niech się państwo naprawdę dobrze ubiorą. Na zewnątrz jest bardzo, bardzo, bardzo zimno! Minus siedem!

Tym optymistycznym akcentem przypadki życzą sobie i P.T. Czytelnikom udanej końcówki świąt!

poniedziałek, 17 grudnia 2012

O młodzieży francuskiej i gramatyce polskiej

Zdjęcie metaforyczno-konceptualne przedstawiające zetknięcie się młodzieży francuskiej z językiem polskim. Różowy krzaczek symbolizuje krwawicę przy nauce koniugacji, pomarańczowe krzaczki to ognie piekielne towarzyszące przyswajaniu wymowy i ortografii, a czarna otchłań z murem symbolizuje wdrażanie idei odmiany wszystkiego przez przypadki.

Gdyby na podstawie poprzedniego wpisu P.T. Czytelnik się martwił, czy okazałam się godna zaszczytnego tytułu maître de langue étrangère, spieszę donieść, że owszem, acz godność ta bywa czasem nadszarpnięta tu i ówdzie. Co gorsza, nie można w tym miejscu poskarżyć się zbytnio na dzisiejszą młodzież, a li tylko na swój język ojczysty, który, jak wszyscy wiemy, składa się z kilku reguł i licznych od nich wyjątków.

            Tak więc początkujący nauczyciel, mimo iż posiadł dyplom magistra w odpowiedniej dziedzinie i swą znajomość gramatyki opisowej udowadniał w swoim życiu trzy razy przy różnych okazjach (nie jest to, P.T. Czytelniku, hiperbola, a najfaktyczniejszy fakt), nigdy nie może spać spokojnie z jednego prostego powodu. Otóż przychodzi w końcu taki moment w jego życiu (zazwyczaj około 20. minuty pierwszej lekcji), kiedy pada PYTANIE. Jedyną słuszną opcją byłoby odpowiedzieć na nie: Bo tak właśnie jest, ł tak po prostu zmienia się w lą w ę, a to ó stało tam od zawsze. Ale człowiek jest jeszcze młody i niedoświadczony, i ma zgubne ambicje, by wyjaśnić swoim studentom, jak to naprawdę jest.

            Ponieważ jednak błyskanie intelektem w stylu no wiecie, palatalizacja pierwsza jest trochę nie na miejscu, kończy się to zwykle ekspresowym opanowaniem umiejętności improwizacji, kiedy po usłyszeniu feralnego pytania odwracamy się do tablicy coś tam zapisując (a tak naprawdę, by ukryć panikę w oczach) i myślimy gorączkowo: Wymyśl tę regułę, teraz, zaraz, no myśl, myśl!.  Po czym odwracamy się z uśmiechem pani z TVNu i przedstawiamy efekty naszej błyskawicznej deliberacji, modląc się w duchu, by ta naprędce ukuta teoria nie legła za chwilę w gruzach. Czasem po powrocie do domu i przewertowaniu wszystkich dostępnych wersji gramatyki polskiej odkrywamy, że, to co wymyśliliśmy naprędce, jest w istocie obowiązującą regułą  i to właśnie nazywamy satysfakcją z pracy.

            Aczkolwiek młódź francuska nie w ciemię bita. I czasem potrafi przejrzeć niektóre belferskie sztuczki. Na przykład ten nieco przesadny optymizm, który zazwyczaj towarzyszy wykładowi kolejnych zagadnień gramatycznych w początkowej fazie nauczania. Nauczyciel wtedy przemilcza liczne niewygodne fakty i prezentuje uproszczoną wersję dla ludu, na koniec rzucając z szerokim uśmiechem, niczym z reklamy: I zobaczcie, jakie to jest wszystko proste i logiczne!. Uczyniłam tak onegdaj, poświęciwszy wiele czasu i energii na przybliżenie mym studentom idei przypadków w ogóle, na przykładzie narzędnika (który, jak być może P.T. Czytelnik wie, jest naprostszym i najregularniejszym przypadkiem w języku polskim). Niestety znalazł się w klasie sceptyk, który odrzekł rezolutnie: Chyba chciała pani raczej powiedzieć: to jest mniej trudne, niż wszystko to, co będzie potem!. Przez grzeczność nie zaprzeczyłam...

czwartek, 13 grudnia 2012

Miłe dobrego początki – retrospekcja

Napis pozostawiony na tablicy przez nieznanego sprawcę, głoszący, iż życie jest piękne. Indeed.


Początki mojej kariery nauczycielskiej najlepiej ilustruje poniższa scenka. Z małymi wariacjami powtarza się ona przez cały pierwszy tydzień mojej pracy, przed każdą lekcją.

           Dzień rozpoczęcia zajęć. Z samopoczuciem jak tuż przed maturą, stawiam się przed salą, w której mam przeprowadzić swoje pierwsze zajęcia, czekając, aż się zwolni. Uzbrojona w teczki pełne notatek, obrazków i ćwiczeń obciążających nieco drżące ręce. By dodać sobie animuszu i odpędzić czarne myśli o całkowitej klęsce pedagogicznej i upadku mojej jeszcze nierozpoczętej kariery, jakie najpewniej  mnie za chwilę czekają, postanawiam zagadnąć dziewczynę wygądającą na moją przyszłą studentkę, która stoi ze mną pod salą.

            Wspinając się więc na wyżyny błyskotliwości, rzucam pytanie: „Czy pani czeka na zajęcia z języka polskiego o 12:00 w tej sali?. Dziewczyna mierzy mnie spojrzeniem od stóp do głów, chyba lekko zdziwiona tym oficjalnym tonem, i rzecze w te słowa: Tak. Ty też?. Więc odpowiadam zgodnie z prawdą, że owszem. Dziewczę rzuca jeszcze jedno spojrzenie i dodaje: Ale wiesz, że to jest poziom początkujący? Bo po twoim wyglądzie i akcencie sądząc, powinnaś chyba raczej chodzić na zajęcia z polskiego do grupy zaawansowanej?. Ignorując donośny łoskot mojego upadającego autorytetu nauczycielskiego, który daje się słyszeć w tle, uśmiecham się na stronie, po czym odpowiadam, że rzeczona grupa jest najwłaściwszą z właściwych, jeśli o mnie chodzi. Dziewczę ciągle nieprzekonane stwierdza: Jesteś pewna? Zresztą zawsze możesz poradzić się nauczycielki. Od tego roku jest nowa. Nie wiesz, kto to jest?. Nie mogąc dłużej ciągnąć tej niezamierzonej komedii, wyznaję z pokorą, że to ja.

            W tym momencie następuje seria pokajań, przeprosin i face palmów ze strony biednej studentki (acz ciągle łypie na mnie z niedowierzaniem). Ja tymczasem gorąco zapewniam ją o całkowitym braku urazy (gdyż będąc już osobą w podeszłym wieku, tego typu stwierdzenia uznaję za wyrafinowany komplement). Z opresji wybawia nas obie koniec lekcji w sali, przed którą stoimy oraz nadejście innych studentów. Przypominam sobie, że się przecież stresuję tym, co ma nastąpić. Z drżeniem serca i powątpiewaniem, czy aby jestem godna, wstępuję więc na katedrę (tak, tutaj są katedry!). Let the show begin!

środa, 12 grudnia 2012

Święty Szymon Słupnik i inne chłopaki

Copyright by Ewa Szponar.

Rzecz się dzieje w jeden z tych naprawdę mroźnych dni w Paryżu, jakich nie pamiętają nawet najstarsi górale, kiedy temperatura spada do... zera stopni. Na okoliczną ludność pada blady strach i przerażenie, tylko nieliczni mają odwagę, by wyjść z domu uzbrojeni w kożuchy i puchowe kurtki. Tak czynię ja i bytujący u mnie aktualnie Spragniony Zwiedzania Oraz Lansu Gość (w skrócie SZOLG) - w końcu obie pochodzimy z polarnego kraju, więc łatwo się nie ulękniemy.

            Spacerujemy zatem po wzgórzu Montmartre, raźnie przytupując i chuchając w dłonie dla rozgrzewki, w międzyczasie oglądając urokliwe zaułki, a w nich lumpeksy i przedziwne sklepiki z rzeczami typu sztuczne ręce czy wypchane koguty, oraz mniej lub bardziej wylansowanych paryżan, kiedy nagle ze zdziwieniem stwierdzamy, że idący przed nami jegomość jest... boso. Co więcej, ma na sobie coś w rodzaju szorstkiej włosiennicy przepasanej sznurem. W zdumieniu śledzimy go więc przez chwilę, dzieląc się na bieżąco spostrzeżeniami (gratulując sobie przy tym znajomości tak dziwnego języka jak nasz ojczysty):

- To chyba asceta jakiś! Prawdziwy! W dzisiejszych czasach i to w dodatku tutaj, w Paryżu...
- Eeee, oszukuje. Przecież ma na tej włosiennicy kurtkę! Mięczak!

***

Kup pan sztuczną rękę! Albo chociaż poroże jelonka!

Solniczka, imbryk albo kogut i flaga. Dla każdego coś miłego.

Stadko różowych rudolfów.

Czasem nawet manekin może być człowiekiem.

Urokliwość wieczorna.



sobota, 1 grudnia 2012

Remont po francusku

Narzędzia pracy mojego pana budowlańca.



Jeśli ktoś kiedykolwiek sądził, że opisy francuskiej rzeczywistości Petera Mayle'a są przesadzone oraz, że Stephen Clarke w swoich książkach się zbytnio wyzłośliwia, spieszę donieść, że otóż nie i nie. Czyli kursu akceptacji różnic kulturowych ciąg dalszy. Odcinek: Remont.

            Kiedy obejmuję w posiadanie moje 17 metrów, zaczynam z miejsca rozmyślać, jak się na nich szybko i wygodnie urządzić. W przypływie entuzjazmu i asertywności udaje mi się nawet wymóc na agencji nieruchomości oraz właścicielu kamienicy obietnicę przeprowadzenia kilku drobnych prac w mieszkaniu, ponieważ remont to chyba za duże słowo w tym kontekście. Przynajmniej ja tak sądzę. 

            Po wizycie właściciela i jego akceptacji moich śmiałych planów, codziennie wyglądam z niecierpliwością ekipy remontowej. Zwłaszcza, że nie mam jeszcze mebli, więc tym sprawniej można by przeprowadzić akcje typu malowanie dwóch brudnych ścian (pozostałe cztery  ponieważ mój pokój jest szalonym sześciokątem  nie zyskały aprobaty pana właściciela jako względnie czyste). Po dwóch tygodniach mój entuzjazm nieco opada. Po dwóch miesiącach, podczas których zdążyłam umeblować mieszkanie i się w nim zadomowić, zaczynam czuć się niemal przywiązana do malowniczej plamy na rzeczonych dwóch ścianach. W międzyczasie mój kalendarz zapełnia się wizytami rodaków spragnionych ujrzenia Paryża (i mnie przy tej okazji).

            Wówczas to, w szczytowym momencie sezonu, kiedy jedni goście już bytują u mnie, a drudzy szykują się do drogi, dzwoni miła pani z agencji, by poinformować, że za dwa dni wkracza ekipa remontowa. Telefon z gatunku bardziej oznajmujących niż pytających. Ale pełna wiary w ludzi dochodzę do wniosku, że dwóch panów budowlańców pracujących od 8.30 do 17.00 szybko upora się ze wszystkim. 

            Panowie przybywają w wyznaczony dzień o godzinie... 11.30. Stanowią tak pocieszną parę, że wybaczam im nawet to drobne spóźnienie. Jeden zwie się Antonio i jest z pochodzenia Hiszpanem odzianym w skórzaną kurtkę. Ponadto roztacza wokół siebie intensywną woń wody kolońskiej. Drugiemu brak zębów na przedzie, ale za to imponuje podstawową znajomością polskiego (gdyż, jak mi oznajmia, jego najlepszy przyjaciel pochodził ze Słupska – niniejszym pozdrawiamy mieszkańców Pomorza). Panowie rozglądają się po mieszaniu, w międzyczasie znosząc wiadra, drabiny i wszelaki sprzęt. Obserwując ich werwę, pytam, ile im zajmą prace (z nadzieją na odpowiedź typu: „maksymalnie trzy dni” – bo moim skormnym zdaniem dwa wystarczyłyby na wszystko). Panowie jednak z poważnymi minami spoglądają po sobie, potem po mieszkaniu, a po chwili wzdychania i kilku drapnięciach po głowie odpowiadają: „Jest tu parę rzeczy do zrobienia... Hmm, jakieś dwa tygodnie!. A po chwili dorzucają radośnie: „Ooo, ale jest już prawie południe, nie ma sensu zaczynać, więc pójdziemy od razu na obiad! Wracamy za półtorej godziny. Miłego dnia!. Hmm, ja zamiast jeść, chyba sobie tymczasem zapodam kieliszek wina. Albo dwa. Ewentualnie siedem.


poniedziałek, 19 listopada 2012

O zaginionej kurtuazji francuskiej

Wypatrzone w Le Marais  fot. by Kinga Surówka. 


Dzień przeprowadzki z Les Halles na Montparnasse to także dzień przetestowania na sobie, ile są warte feministyczne hasła w momencie, kiedy trzeba samodzielnie przetransportować swój dobytek z jednego końca miasta na drugi, używając w tym celu metra oraz jednej wielkiej walizki. Nie mam sumienia angażować w tę akcję moich francuskich przyjaciół, służących mi dzielnie przez cały czas za całodobową informację turystyczną, moralne wsparcie w walce z tutejszą biurokracją oraz pogotowie do wszelkiego typu spraw nagłych, postanawiam więc dzielnie poradzić sobie sama. W końcu  jestem przecież dorosłą i (mniej lub bardziej) zaradną kobietą, a to tylko kilka(naście) książek i ubrań do przewiezienia. Yes, we can!

            Kwadrans później, po pokonaniu wąskich i krętych schodów strychopiwnicy, mój entuzjazm zdaje się nieco mniejszy. Myśl o rychłym znalezieniu się w metrze nie dodaje zbytniej otuchy. Jak już wspominałam, tutejsza architektura bardzo niechętnie odnosi się do tematu wind. Tyczy się to również metra. Schody ruchome występują od czasu do czasu i niekoniecznie w miejscach, w których pragnęlibyśmy je znaleźć. No i jeszcze pozostają: liberté, égalité, fraternité które sprawiają, że francuski chłop ci drzwi, P.T. Czytelniczko, nie otworzy, ani ciężkich rzeczy raczej nie poniesie. Nie to, żeby nie chciał  po prostu nie wypada, bo przecież mamy równouprawnienie. A przy okazji kurtuazja zaginęła  wzdychają czasem moje wyemancypowane francuskie koleżanki.

            Egalité, mać! myślę sobie stając u szczytu schodów w metrze. Schylam się z westchnieniem po swoją walizę, gdy oto słyszę: Czy potrzebuje pani pomocy, mademoiselle? i w odpowiedzi na moje mało rozgarnięte Yyyyyhm nieznany mi rosły młodzian chwyta moją monstrualną walizę i dziarsko ją znosi po schodach. Na moje próby podziękowania (niezdarne, bo nadal tkwię w osłupieniu) odpowiada: C'est normal!, po czym znika w tłumie. Sytuacja ta powtarza się z zadziwiającą regularnością za każdym razem, kiedy na horyzoncie ukazują się schody (a tych nie brakuje). Cały czas lekko zdumiona oddaję swoją walizkę w ręce kolejnych niekurtuazyjnych przecież paryżan, którzy wyrastają niemal spod ziemi, tylko po to, by ją wnieść po licznych stopniach i równie nagle zniknąć, nie czekając nawet na podziękowania.

            Medytuję nad tym fenomenem wybierając się w drogę powrotną z pustą już walizką w ręku, kiedy jakiś mężczyzna minąwszy mnie na schodach, nagle zawraca i z daleka wyciąga dłoń, by mnie wyręczyć. Po chwili jednak orientuje się, że mimo sporych rozmiarów, mój bagaż jest podejrzanie lekki. Ach, pani walizka jest pusta, mademoiselle! stwierdza  z czymś na kształt ulgi. Acz mogłabym przysiąc, że wyglądał na rozczarowanego.

           

czwartek, 15 listopada 2012

Installez-vous à Paris!

Mural głoszący między innymi, że miasto jest dżunglą.

Znaleźć mieszkanie w Paryżu można szybko i łatwo. Wystarczy się tylko uwrażliwić na drobne różnice kulturowe oraz zaakceptować specyfikę tutejszego rynku nieruchomości. A więc po pierwsze: po przejrzeniu wielu anonsów w stylu: studio 9 m² (dawne pokoje dla bon), siódme piętro bez windy (koloryt lokalny dobrze oddaje ten film), kąt kuchenny (dosłownie: coin cuisine), prysznic (w drugim kącie), toaleta na korytarzu - wszystko to za jedyne 600 euro plus opłaty, nabieramy szacunku dla metrażu 15-20 m². Ponad 20 m² to już wielkie przestrzenie, więc z braku pomysłu na ich zagospodarowanie urządzamy sobie w mieszkaniu (kiedy już uda się je nam wynająć) tor do jazdy na rowerze.

            Po drugie: dostarczamy właścicielowi mieszkania lub zarządzającej nim agencji nieruchomości kilka drobnych dokumentów poświadczających naszą uczciwość i dobre prowadzenie się (a przy okazji dochody będące przynajmniej trzykrotnością naszego przyszłego czynszu). Są to więc między innymi (poza oczywistościami typu dowód osobisty czy paszport): aktualna umowa o pracę, świadectwo pracy z poprzedniego miejsca zatrudnienia, ostatni pasek płacowy (jeśli zarabiamy za mało, dorzucamy paski płacowe obojga rodziców), zeznanie podatkowe za ostatni rok (j.w. - nasze i naszych rodziców) a także poświadczenie tymczasowego zameldowania we Francji oraz numer naszego (francuskiego) konta bankowego. Bez tego ostatniego w ogóle niczego tu nigdzie i nigdy nie załatwimy, trzeba więc go mieć zawsze przy sobie i móc się nim wylegitymować o każdej porze dnia i nocy. Nie nabieraj bynajmniej, P.T. Czytelniku, przesadnego mniemania o stopniu zaawansowania bankowości francuskiej. Jest to bowiem kraj, w którym ulubionym sposobem płatności są nadal ręcznie wypisywane czeki tudzież osobista wizyta przy okienku kasy w banku, gdyż robienie przelewów internetowych jest wynalazkiem szatana, wobec czego żaden szanujący się obywatel tego nie czyni. Ale o tym innym razem.

            Po trzecie: jeśli okazuje się, że mamy pecha pochodzić z kraju położonego po niewłaściwej stronie Europy i nasze dochody (łącznie z dochodami całej naszej polskiej rodziny, krewnych i sąsiadów) nijak się mają do rzeczywistości francuskiej, szybko znajdujemy sobie zamożnego francuskiego znajomego, który zgodzi się zaświadczyć, że weźmie na siebie spłatę czynszu w razie naszej ucieczki, na przykład z powrotem do Europy Wschodniej lub w inne dzikie rejony świata (nigdy nic nie wiadomo przecież). Jeśli jednak okazuje się, że mamy nadal pecha, bo nasi francuscy znajomi nie są zbyt zamożni, ponieważ zamiast na karierę postawili na nisko płatne zawody z tzw. powołania, tradycyjnie pozostaje nam żarliwa modlitwa do św. Rity lub rodzice naszych francuskich znajomych, którzy nas pożałują w tej smutnej sytuacji.

            Po czwarte: przydaje się też szybki kurs geografii Paryża i/lub jakiś życzliwy autochton, który nam udzieli porad w stylu: "nie chcesz tam mieszkać, bo to dzielnica prostytutek i ludzi o podejrzanej proweniencji" lub "ta dzielnica jest tak bogata, że nie znajdziesz tam żadnego normalnego sklepu, w którym kupisz mleko, bo wokół same butiki Diora i Prady".

            Po spełnieniu wszystkich wymienionych wyżej warunków oraz wykazaniu odrobiny determinacji i umiejętności niepopadania w zwątpienie i rozpacz, przychodzi wreszcie dzień, kiedy odbieramy klucze do naszego upragnionego mieszkania o powierzchni 17 m².  Najpierw dostajemy lekkiego ataku klaustrofobii (zwłaszcza po rzuceniu okiem na naszą jednoosobową kuchnię), ale potem już tylko powoli umieramy ze szczęścia. 

środa, 14 listopada 2012

Dwóch panów bez łódki (nie licząc psa)


Bezskuteczne nawoływania do sprzątania po psie w imię miłości do swojej dzielnicy.

Les Halles w kolejnej przebudowie

Mieszkam zatem w les Halles, które są aktualnie ogromnym placem budowy. Ten fakt nie dodaje zbytnio urody pierwszej dzielnicy Paryża, ale i na to Francuzi znajdą sposób: wystarczy podświetlić różnokolorowymi światłami dźwigi, które tam stoją dzień i noc, i oto mamy coś w rodzaju instalacji sztuki współczesnej. Voila.

         Któregoś dnia, wracając do domu, natykam się na swojej ulicy na dwóch ufryzowanych i wystylizowanych paryżan, prawdopodobnie gejów, z równie modnym psem na smyczy (gdyby ktoś nie wiedział: yorki są już passé). Słowem, cała trójka jak wycięta z Harper's Bazaar czy innego Vogue'a (czyli paryski standard). Swoją drogą, stale mnie zastanawia to, jak ludzie w tym kraju łączą swoje umiłowanie estetyki z powszechnie praktykowanym i akceptowanym społecznie zwyczajem niesprzątania psich kup?

         Modni paryżanie tymczasem wyraźnie zmierzają do bramy mojej kamienicy. Zwalniam więc kroku, ogarnięta nagle zażenowaniem, że jako ten plebs niegodny będę musiała na ich oczach udać się do piwnicznego wejścia na dziedzińcu, podczas gdy oni skierują się do któregoś z tych dla lepiej urodzonych ludzi.

         Odczekawszy więc chwilę wchodzę i przemykam chyłkiem do swojej strychopiwnicy. I zaprawdę powiadam Ci, P.T. Czyteniku, wielkie jest moje zdziwienie, kiedy na schodach spotykam tę wylansowaną parę (i psa)! Okazują się moimi sąsiadami z dołu. Przy okazji zostaje rozwikłana nurtująca mnie do tej pory kwestia: kto jest właścicielem pretensjonalnej wycieraczki z wielkim napisem VIP”. Patrzymy przez chwilę na siebie w zdumieniu (nie licząc psa), po czym mijamy się mamrocząc Bonjour. Uprzejmie powstrzymuję chichot aż do momentu, kiedy zatrzaskują się za mną drzwi mojego mieszkania.


wtorek, 13 listopada 2012

Przygoda pierwsza: mieszkanie w Les Halles




 Dzień podjęcia ostatecznej decyzji o wyjeździe do Francji jest też dniem, w którym po raz pierwszy zadaję sobie pytanie: No dobrze, tylko gdzie ja tam będę mieszkać???. Wraz z upływem czasu wywołuje ono u mnie wzrastającą panikę. Oczywiście francuscy znajomi i przyjaciele oferują uprzejmie różne formy tymczasowego wsparcia typu: nocleg na kanapie w salonie (jeśliś, P.T. Czytelniku, obznajomiony z typowym metrażem paryskich mieszkań, zapewne wiesz, że słowo salon ma tutaj pewien wydźwięk ironiczny), tudzież pomieszkiwanie kątem u krewnych na przedmieściach mniej lub bardziej dalekich. W pewnym momencie wydaje się nawet, że jedyną słuszną opcją jest rozpoczęcie regularnych modłów do św. Rity, tudzież patronów budowniczych mostów, na wypadek, gdyby przyszło mi jednak zamieszkać gdzieś nad Sekwaną, na... ekhm... wolnym powietrzu.

            Ostatecznie jednak uruchomienie wszystkich posiadanych znajomości w Paryżu przynosi skutek w postaci tymczasowego mieszkania w Les Halles. Udostępnia mi je organizacja pomagająca między innymi zagranicznym doktorantom, jak również innym wykolejonym ludziom. Zważywszy na preferencyjne ceny wynajmu, lokalizację w samym centrum Paryża oraz niespotykany w tym kraju brak formalności, przez chwilę podejrzewam ją o bycie sektą tudzież utajnioną komórką terrorystyczną werbującą nowych członków, ale ponieważ nie mam innej opcji poza podmostową, postanawiam dzielnie podjąć to ryzyko.

            W dzień mojego przyjazdu, po, o dziwo, spokojnej podróży autokarem w towarzystwie pań wybierających się na zbiory jabłek i winogron (na szczęście lubujący się w alkoholowych libacjach w podróży robotnicy-buracy w tym odcinku nie występują), ląduję zgodnie z planem we francuskiej stolicy. Następnie ja i Mój Jednoosobowy Komitet Powitalny (w skrócie MJKP) transportujemy dwie trzydziestokilogramowe walizy, plecak, torbę oraz poduszkę i inne elementy pościelowe na miejsce przeznaczenia. W międzyczasie odbieramy klucz do mieszkania wraz z instrukcją, jak się tam dostać. Rzeczona instrukcja poleca wstukać kod do bramy, a z trzech par drzwi na dziedzińcu wybrać te po lewej stronie, następnie udać się na ostatnie piętro i voila!

            Kamienica, w której mam mieszkać, znajduje się na ulicy pełnej drogich butików i uroczych knajpek. Dziedziniec, na który wchodzimy, jest piękny i zadbany, ściany budynków wokół olśniewająco białe, dzień słoneczny i ciepły, no i jesteśmy w Paryżu! Nic, tylko zaczynać światowe życie. Oczywiście po przezwyciężeniu drobnych problemów, takich jak chociażby fakt, że znajdujemy cztery pary drzwi zamiast trzech, z czego jedne są przeszklonym wejściem do szkoły językowej, a inne wyglądają jak zejście do piwnicy. Z pozostałej dwójki wybieramy więc te bardziej na lewo i w pocie czoła taszczymy walizki na górę (być może P.T. Czytelnik wie, że sekretem szczupłości paryżan spędzających większość życia na jedzeniu jest upodobanie tamtejszej architektury do sześciopiętrowych kamienic - bez windy oczywiście). Mimo najszczerszych chęci, nie znajdujemy drzwi mogących być wejściem do mojego mieszkania in spe. Zostaję więc na straży dobytku, a MJKP wyrusza sprawdzić ostatnie wejście.
           
            Po chwili zostaje nam już tylko szkoła językowa i piwniczne zejście. Pełni złych przeczuć (ja) oraz zwątpienia (MJKP) postanawiamy wypróbować to ostatnie. Znosimy zatem walizki na dół (MJKP mruczy pod nosem coś o minimalizmie i jego całkowitym braku w życiu pewnych Polek) i wchodzimy w ciemny korytarz, starając się zignorować zapach wilgoci oraz spływającą po ścianie wodę do czegoś w rodzaju studzienki ściekowej. Po piwnicznych drzwiach otwieramy następne i oczom naszym okazują się schody na górę! Krzywe, kręte i wąskie, przywodzą z kolei na myśl wejście na strych, ale okazuje się, że to właśnie tam! Pozostaje nam już tylko wnieść walizki po raz kolejny na górę, na czwarte piętro (staram się w międzyczasie unikać spojrzenia MJKP, któremu niebacznie przyznałam się wcześniej, iż zabrałam ze sobą między innymi 24 sukienki). Po zaledwie pół godzinie od wejścia na dziedziniec udaje się dotrzeć do miejsca przeznaczenia.

            Mieszkanie jest na poddaszu, obskurne, urządzone meblami z różnych epok i komisów meblowych, ale jednak istnieje i jest chwilowo w moim posiadaniu. Zamiast fanfar rozlega się triumfalne bicie dzwonów z położonego za rogiem kościoła St. Eustache.